Brian Aldiss
Non Stop
. 8 .
Wędrówka trwała dalej. Karczowali glony zawzięcie i
brnęli naprzód pokonując ostrożnie ciemne odcinki, gdzie nie paliło się żadne
światło i nie było glonów. Mijali całkowicie splądrowane rejony, gdzie drzwi
były powyłamywane, a na korytarzach leżały sterty porozbijanych przedmiotów.
Wszelkie istoty żywe, jakie napotykali, były bojaźliwe i unikały ich w miarę
możności. Było ich zresztą niewiele - jakiś oszalały dziki kozioł-samotnik i
żałosne grupki podludzi, którzy, gdy tylko Wantage zaklaskał w dłonie, uciekali
w popłochu. Takie były Bezdroża, a w ich pustce czuło się stulecia milczenia.
Kabiny pozostały, zupełnie zapomniane, gdzieś daleko za nimi; zapomnieli nawet o
swym mglistym celu, gdyż teraźniejszość, wystawiając stale na próbę ich fizyczną
odporność, wymagała pełnej koncentracji i uwagi.
Znajdowanie dodatkowych połączeń między pokładami, nawet za
pomocą planu Marappera, nie zawsze było łatwe. Szyby wind były często
zablokowane, a poziomy kończyły się ślepo. Szli jednak nieustannie naprzód,
minęli pokłady pięćdziesiąte, potem czterdzieste i wreszcie, na ósmą jawę od
opuszczenia Kabin, osiągnęli Pokład 29.
W tym czasie Complain zaczął już wierzyć w teorię statku.
Zmiana jego dotychczasowych poglądów przeszła niewyczuwalnie, była jednak
gruntowna, w czym poważną rolę odegrały inteligentne szczury. Gdy Complain
opowiadał towarzyszom o porwaniu go przez Gigantów, pominął całkowicie incydent
ze szczurami. Instynktownie wyczuwał, że element fantastyczny, jaki jego
opowiadanie musiałoby zawierać, osłabiłby relację i wzbudził nieufność zarówno
Marappera, jak i Wantage'a. Myślami stale jednak wracał do tych budzących grozę
stworzeń. Zauważył przy tym ogromne podobieństwo między szczurami a ludźmi,
wyrażające się w ich, jakże ludzkim, złym traktowaniu innych stworzeń, w tym
wypadku królika. Szczury przeżyły tam, gdzie to było możliwe, nie zastanawiając
się zupełnie nad swym otoczeniem. Jak dotąd, z nimi było nie inaczej.
Marapper uważnie wysłuchał opowieści o Gigantach, lecz jej
nie skomentował.
- Czy oni wiedzą, gdzie jest kapitan? - zapytał w pewnej
chwili.
Interesowały go głównie szczegóły dotyczące rozmów Gigantów
i powtarzał imiona „Curtis" i „Randall", jakby mruczał jakieś zaklęcia.
- Kto to był ten Mały Pies, do którego udali się na
rozmowę? - zapytał.
- Myślę, że to było jakieś imię - odpowiedział Complain - a
nie prawdziwy mały pies.
- Imię czego?
- Nie wiem. Mówiłem ci, że byłem prawie nieprzytomny.
Im więcej o tym myślał, tym mniej jasna wydawała mu się
treść zasłyszanej rozmowy. Nawet wtedy gdy to przeżywał, wszystko tak dalece
przekraczało jego doświadczenie życiowe, że nie potrafił nawet w części tego
zrozumieć.
- Czy sądzisz, że to było imię jakiegoś Giganta, czy nazwa
przedmiotu? - nalegał kapłan szarpiąc go za ucho, jak gdyby w ten sposób pragnął
wytrząsnąć z niego wszystkie fakty.
- Nie wiem, Marapper, nie pamiętam. Zdaje mi się, że oni
mieli zamiar rozmawiać z jakimś „małym psem".
Na żądanie Marappera cała czwórka spenetrowała salę
oznaczoną napisem „Basen kąpielowy", w której przedtem było morze. Obecnie
wyschło ono zupełnie, nie pojawił się też nigdzie Roffery, co było dosyć
zaskakujące, biorąc pod uwagę twierdzenie jednego z Gigantów, że wyceniacz,
podobnie jak Complain, po zatruciu gazem przyjdzie szybko do siebie. Wołali i
szukali go wszędzie, ale na próżno.
- Jego wąsy zdobią teraz koję jakiegoś mutanta - rzekł
Wantage. - Ruszajmy dalej!
Klapy, która prowadziła do pokoju Gigantów, także nie udało
się znaleźć. Stalowa płyta przykrywająca wejście do studni kontrolnej, przy
której Cormplain z Rofferym po raz pierwszy zobaczyli Gigantów, zamknięta była
na głucho i wyglądała tak, jakby nikt jej nigdy nie otwierał. Duchowny popatrzył
sceptycznie na Complaina i na tym zakończano dochodzenie. Idąc za radą Wantage'a
ruszyli w dalszą drogę.
Cały ten incydent podkopał pozycję Camplaina i Wantage,
szybko wykorzystujący sytuację, został obecnie bezspornym zastępcą dowódcy.
Szedł tuż za Marapperem, a Fermour i Complain podążali za nim. W rezultacie
zaowocowało to zgodą wśród całej grupy, przynajmniej na zewnątrz.
Jeżeli w ciągu długotrwałej ciszy, w której szli nie
kończącymi się kręgami korytarzy, Complain zmienił się w bardziej niż dotychczas
myślącego i zaradnego człowieka, to zmienił się także i kapłan. Wyczerpała się
jego gadatliwość, bo w dużej mierze osłabły siły witalne, które jej służyły za
źródło. Uświadomił sobie wreszcie rozmiary celu, jaki sobie postawił, a
konieczność przetrwania zmusiła go do pełnej koncentracji woli.
- Coś się tutaj działo złego, ale bardzo dawno - rzekł w
czasie jednej z przerw w wędrówce. Oparty o ścianę obserwował leżący przed nim
centralny poziom Pokładu 29. Pozostali zatrzymali się także. Gęstwina rozciągała
się przed nimi tylko na przestrzeni paru jardów, a zaraz potem zaczynała się
ciemność, w której nic nie mogło rosnąć. Przyczyna nagłego braku światła była
widoczna: jakąś bronią z zamierzchłych czasów, nie spotykaną w Kabinach, wybito
dziury w suficie i ścianach korytarza. Jakaś ciężka szafa wystawała przez otwór
w suficie, a wszystke okoliczne drzwi pozdejmowane były z zawiasów. Dookoła, na
dużej przestrzeni, widniały w ścianach jeszcze drobne otwory, przypominające
ślady po ospie - skutek jakiejś poważnej eksplozji.
- Wreszcie będzie trochę miejsca bez tych przeklętych
glonów - zauważył Wantage wyciągając latarkę. - Idziemy, Marapper.
Kapłan stał nadal oparty o ścianę, ciągnąc się dwoma
palcami za nos.
- Jesteśmy już chyba blisko Dziobowców - powiedział -
obawiam się, że latarki mogą nas zdradzić.
- Jeżeli masz ochotę, możesz iść po ciemku - odparł
Wantage. Ruszył naprzód, a za nim Fermour. Gomplain bez słowa minął Marappera i
podążył za nimi. Mrucząc coś pod nosem kapłan oderwał się od ściany: Nikt nie
przyjmował zniewag z większą godnością niż on.
Przed wejściem w cień Wantage zapalił latarkę i oświetlił
leżącą przed nim przestrzeń. Działy się tam dziwne rzeczy. Complain, który był
najlepszym obserwatorem, pierwszy zauważył nienaturalny wygląd glonów. Jak
zwykle, rosły słabo w pobliżu ciemnego terenu, ale tym razem łodygi miały jakoś
szczególnie wiotkie, jakby nie były w stanie unieść własnego ciężaru. Poza tym
oddalały się od źródła światła na większą niż zazwyczaj odległość.
Nagle Complain stracił grunt pod nogami.
Idący przed nim Wantage potykał się bez powodu, a Fermour
poruszał się jakimś dziwnym, skaczącym krokiem. Complain czuł się zupełnie
bezradny. Cały skomplikowany mechanizm ciała odmówił mu posłuszeństwa; było to
tak, jakby szedł w wodzie, a jednocześnie doznawał niezrozumiałego uczucia
lekkości. W głowie mu szumiało, w uszach tętniła krew. Usłyszał zdumiony okrzyk
Marappera, po czym kapłan wpadł na niego z tyłu. W następnej chwili Complain
pożeglował długim łukiem mijając prawe ramię Fermoura i zgięty wpół uderzył
biodrem o ścianę. Podłoga zbliżała się powoli na jego spotkanie, wyciągnął więc
obie ręce i wylądował rozkrzyżowany na brzuchu. Gdy oszołomiony popatrzył w
otaczającą go ciemność, zobaczył Wantage'a, który ściskając nadal latarkę opadał
jeszcze wolniej.
Spojrzał w drugą stronę i dostrzegł Marappera, który jak
wielki hipopotam gramolił się z wybałuszonymi oczyma, kłapiąc bezgłośnie ustami.
Fermour chwycił kapłana za ramię, obrócił go zręcznie i pchnął z powrotem w
bezpieczne miejsce. Następnie, pomimo swojej tuszy, sprawnie dał nurka w
ciemność po Wantage'a, którego bluźnierstwa słychać było gdzieś w okolicach
podłogi. Osuwając się po ścianie Fermour chwycił go, odepchnął się wyciągniętą
nogą i łagodnie popłynął na poprzednie miejsce. Tam z trudem ustawił Wantage'a,
który zataczał się jak pijany.
Podniecony tym zjawiskiem Complain uświadomił sobie od
razu, że powstały tu idealne warunki podróży. Cokolwiek stało się w korytarzu
(niejasno przypuszczał, że zmieniło się w jakiś sposób powietrze, które jednak w
dalszym ciągu nadawało się do oddychania), mogli obecnie szybko posuwać się
naprzód skokami. Wstał ostrożnie, mocniej uchwycił latarkę i skoczył.
Jego okrzyk zdumienia odbił się w korytarzu głośnym echem.
Tylko wyciągnięcie ręki uratowało go przed uderzeniem w głowę, ale ten gest
wprawił go w ruch wirowy tak silny, że ostatecznie wylądował na plecach. Był
oszołomiony upadkiem, ale przynajmniej posunął się o dziesięć kroków do przodu.
Jego towarzysze pozostali daleko w tyle, słabo oświetleni na tle zielonego
zaplecza. Complain przypomniał sobie nagle chaotyczne wspomnienia Ozberta
Bergassa. Co on takiego mówił?... Coś, co Complain wziął wtedy za bredzenie...
„Miejsce, w którym ręce zmieniają się w stopy i fruwasz, w powietrzu jak owad".
A więc stary przewodnik dotarł aż tutaj! Complain myślał ze zdumieniem o milach
gnijących tuneli, jakie dzieliły go teraz od Kabin.
Wstał zbyt gwałtownie i znowu wprowadził się w ruch wirowy.
Nagle zaczął wymiotować. Wymioty rozpryskiwały się w powietrzu w drobnych
kropelkach, które spadały wokół niego, kiedy niezdarnie wracał do swoich
towarzyszy.
- Statek zwariował! - mówił właśnie Marapper.
- Dlaczego twoja mapa tego nie pokazuje? - spytał gniewnie
Wantage. - Nigdy nie miałem do niej zaufania.
- Nieważkość musiała wystąpić niewątpliwie dopiero po
sporządzeniu mapy. Rusz raz tym swoim móżdżkiem, jeżeli go w ogóle masz warknął
Fermour. Ten nietypowy dla niego wybuch można było wytłumaczyć tylko niepokojem,
który ujawniła następna jego uwaga: Sądzę, że narobiliśmy dostatecznie
wiele hałasu, aby naprowadzić na nasz ślad wszystkich Dziobowców. Lepiej
zabierajmy się szybko z powrotem.
- Z powrotem! - zawołał Complain - nie możemy przecież
wracać. Droga do następnego pokładu jest tu gdzieś przed nami. Musimy wejść
przez jedne z tych wyważonych drzwi i brnąć dalej przez pokoje, trzymając się
kierunku równoległego do korytarza.
- W jaki sposób, do diabła, mamy to zrobić? - spytał
Wantage. - Czy masz czym dziurawić ściany?
- Możemy tylko spróbować i mieć nadzieję, że są tam jakieś
wewnętrzne drzwi rzekł Complain. - Bob Fermour ma rację, zostanie tutaj byłoby
czystym szaleństwem. Chodźcie.
- No dobrze, ale... - zaczął Marapper.
- Uch, wybierz się w Długą Podróż - powiedział gniewnie
Complain. Otworzył najbliższe uszkodzone drzwi i wtargnął do środka. Fermour
szedł tuż za nim, Marapper i Wantage spojrzeli na siebie, po czym weszli także.
Mieli szczęście, gdyż przypadkowo trafili na duży pokój.
Było tu światło i bujnie krzewiły się glony. Complain siekł je wściekle,
trzymając się cały czas blisko ściany przylegającej do korytarza. W miarę
posuwania się naprzód znowu ogarniała ich nieważkość, ale efekt jej był tym
razem mniej brzemienny w skutki, a poza tym glony ułatwiły zachowanie równowagi.
Po chwili doszli do szczeliny w ścianie i Wantage wyjrzał
przez nią na korytarz. Gdzieś w oddali zgasło okrągłe światełko.
- Ktoś idzie za nami - rzekł. Popatrzyli na siebie
niespokojnie i bez słowa przyspieszyli kroku.
Metalowy bufet, na którym obficie rozrosły się glony,
zablokował im drogę, więc aby go wyminąć, skierowali się w głąb pokoju. W
czasach Gigantów pełnił on rolę jadalni i długie stoły otoczone krzesłami ze
stalowych rurek zajmowały całą jego długość i szerokość. Obecnie z powolną, ale
nieustępliwą siłą, jaka charakteryzuje rośliny, glony oplotły meble, tworząc
wraz z nimi nieprzekraczalną, wysoką do pasa zaporę. Im dalej się posuwali, tym
warunki marszu były gorsze i stało się jasne, że powrót do ściany będzie
niemożliwy.
Jak w złym śnie wycinali sobie przejścia wśród ogromnych
krzeseł i stołów, oślepieni przez komary, które jak mgła unosiły się z liści i
siadały im na twarzach. Gąszcz był teraz bardziej zwarty, całe pęki glonów
zawaliły się , pod własnym ciężarem i utworzyły gnijące, śliskie wzgórza, na
szczycie których pleniły się inne rośliny. Pojawiła się niebieska lepka śnieć,
która wkrótce uniemożliwiła im posługiwanie się nożami. Zlany potem, dysząc
ciężko, Complain spojrzał na Wantage'a, który pracował obok niego. Zdrowa połowa
twarzy tak mu spuchła, że nie było widać oczu. Mamrotał coś po cichu, ciekło mu
z nosa, a widząc skierowany na siebie wzrok Complaina zaczął monotonnie kląć.
Complain milczał. Był bardzo niespokojny, a poza tym
dokuczało mu gorąco.
Przedzierali się teraz przez wznoszącą się przed nimi
ścianę gnijących roślin; trwało to długo, lecz ostatecznie dobrnęli do końca
pokoju. Ale do którego końca? Stracili orientację i nie wiedzieli zupełnie, w
którym kierunku się posuwają. Marapper usiadł ciężko wśród nasion glonów,
plecami oparty o gładką ścianę. Znużony ocierał czoło.
- Już mam dość - wyszeptał.
- I tak nie możemy iść dalej - powiedział ostro Complain.
- Pamiętaj, Roy, że to nie był mój pomysł.
Complain odetchnął głęboko. Powietrze było ciężkie, miał
poza tym ohydne wrażenie, że płuca wypełniają mu komary.
- Pozostaje nam tylko posuwać się wzdłuż ściany tak długo,
aż natrafimy na drzwi. - Koło ściany idzie się dużo łatwiej - powiedział, ale
wbrew własnym słowom usiadł koło kapłana.
Nagle Wantage zaczął kichać.
Każdy atak zginał go wpół. Okaleczana część twarzy była
równie spuchnięta jak zdrowa; deformacja była obecnie prawie niewidoczna. Przy
siódmym kichnięciu zgasły wszystkie światła.
Complain błyskawicznie zerwał się na nogi i skierował
promień latarki na Wantage'a
- Skończ z tym kichaniem! - warknął musimy być cicho.
- Zgaś latarkę! - syknął Fermour.
Stali w milczeniu, niezdecydowani, czując, że serca mają w
gardle. Stanie w tym upale przypominało tkwienie w galarecie.
- To mógł być zbieg okoliczności - rzekł niepewnie Marapper
- pamiętam, że kiedyś również gasły światła partiami.
- To Dziobowcy - wyszeptał Complain - ścigają nas.
- Pozostało nam tylko posuwając się pod ścianą przedostać
się cicho do najbliższych drzwi - powiedział Fermour powtarzając, prawie
dosłownie, poprzednie słowa Complaina.
- Cicho? - spytał zjadliwie Complain. Przecież
usłyszą nas od razu. Najlepiej nie ruszajmy się. Trzymajcie paralizatory w
pogotowiu, oni prawdopodobnie chcą nas podejść.
Stali bez ruchu, oblani potem. Wokół była gorąca i duszna
noc, jak tchnienie rozpalonego pieca.
- Odmów Litanię, kapłanie - zaczął błagać Wantage drżącym
głosem.
- Na Boga, nie teraz - jęknął Fermour.
- Litanię. Odmów Litanię - powtórzył Wantage.
Usłyszeli, jak kapłan osunął się na kolana.
Ciężko dysząc Wantage zrobił to samo.
- Na kolana, skurwysyny - warknął. Marapper rozpoczął
monotonnie od Wyznania Wiary. Z uczuciem bezsilności Complain pomyślał:
znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia i czeka nas koniec, a kapłan się modli.
Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek uważałem go za człowieka czynu. Pogładził
paralizator, nastawiając jednocześnie uszu na wszelkie odgłosy, i bez większego
przekonania poszedł w ślady towarzyszy. Ich głosy to nasilały się, to cichły,
ale pod koniec modlitwy wszyscy poczuli się lepiej.
- I wyzwalając z siebie nasze niezdrowe instynkty, możemy
uwolnić się od wewnętrznych konfliktów - intonował kapłan.
- I żyć w psychosomatycznej czystości - powtórzyli.
- I aby to nienaturalne życie mogło zakończyć się Podróżą.
- A zdrowie psychiczne kwitło.
- A statek został szczęśliwie doprowadzony do portu -
podsumował kapłan.
Podniesiony na duchu własnym występem kapłan w całkowitych
ciemnościach podpełzł do każdego po kolei i życząc mu przestrzeni ściskał rękę.
Complain odepchnął go szorstko.
- Oszczędź nam tego widowiska, dopóki nasza sytuacja się
nie zmieni - rzekł. - Musimy się stąd wydostać. Jeżeli zdołamy iść cicho,
usłyszymy każdego, kto będzie się zbliżał.
- Nic z tego, Roy - powiedział Marapper utknęliśmy tu
na dobre, a poza tym ja już jestem zmęczony.
- Zapomniałeś o władzy, którą miałeś zdobyć.
- Pozostańmy tutaj - błagał kapłan - glony są za gęste.
- Co ty na to, Fermour? - spytał Complain.
- Posłuchajcie!
Natężyli słuch. Glony skrzypiały więdnąc bez światła i
szykując się na śmierć. Komary bzykały im koło uszu. Powietrze, wibrujące tym
cichym dźwiękiem, coraz mniej nadawało się do oddychania; ściana gnijących
roślin prawie całkowicie odcięła tlen wytwarzany przez zdrowe rośliny.
Przerażająco nagle Wantage wpadł w szał. Niespodziewanie rzucił się na Fermoura,
przewracając go na ziemię. Tarzali się w błocie walcząc rozpaczliwie. Complain
bez słowa pochylił się nad nimi i wymacał muskularne ciało Wantage'a leżącego na
tęgim Fermourze, który usiłował oderwać ręce napastnika zaciskające się na jego
gardle.
Complain chwycił Wantage'a za ramiona i oderwał. Wantage
zadał cios na oślep, nie trafił i sięgnął po paralizator. Udało mu się wyciągnąć
broń, ale Complain chwycił go za przegub dłoni i wykręcił mu rękę zmuszając do
cofnięcia się i jednocześnie wymierzając cios w szczękę. W ciemności jednak nie
trafił i uderzył Wantage'a w pierś. Wantage wrzasnął i machając gwałtownie
rękami uwolnił się, ale Complain złapał go ponownie. Tym razem cios był celny.
Kolana ugięły się pod Wantage'em; zatoczył się i ciężko zwalił w glony.
- Dziękuję - rzekł Fermour. Więcej nie był w stanie
wyjąkać. Przestali krzyczeć nasłuchując. Ale słyszeli tylko skrzypienie glonów,
dźwięk, który towarzyszył im przez całe życie i miał być słyszalny także wtedy,
gdy oni udadzą się w Długą Podróż.
Complain wyciągnął rękę i dotknął Fermoura, który dygotał
jak w febrze.
- Powinieneś był użyć paralizatora na tego szaleńca -
powiedział.
- Wytrącił mi go z ręki - odparł Fermour - a teraz zgubiłem
gdzieś w błocie tę cholerną broń.
Pochylił się szukając paralizatora w mazi powstałej z łodyg
i soku glonów. Kapłan pochylił się także zapalając latarkę, którą Complain
natychmiast wytrącił mu z ręki. Duchowny znalazł jednak Wantage'a, który leżał
jęcząc, i ukląkł przy nim na jedno kolano.
- Widziałem wielu, których to spotkało wyszeptał -
ale granica między stanem normalnym a szaleństwem była u biednego Wantage'a
zawsze nieuchwytna. To przypadek, który my kapłani określamy jako
hyperklaustrofobia. Myślę, że w jakimś stopniu wszyscy na to cierpimy. Jest ona
przyczyną wielu zgonów w szczepie Greene, chociaż nie aż tak gwałtownych.
Większość chorych gaśnie po prostu jak lampa.
Obrazując to kapłan strzelił palcami.
- Mniejsza o historię choroby, kapłanie rzekł
Fermour. - Powiedzcie lepiej, co z nim na miłość boską zrobimy.
- Najlepiej zostawić go i wiać - zaproponował Complain.
- Nie widzicie, jak bardzo mnie interesuje ten przypadek? -
powiedział z wyrzutem duchowny. - Znałem Wantage'a jeszcze kiedy był małym
chłopcem, a teraz muszę patrzeć, jak on tu umiera w ciemnościach. Cudownie i
wzruszająco jest móc ogarnąć całe ludzkie życie To tak jakby się oglądało
dopracowaną kompozycję, skończone dzieło sztuki. Człowiek udaje się w Długą
Podróż, ale pozostawia po sobie ślad w postaci historii swego życia zapisanej w
pamięci innych. Gdy Wantage przyszedł na świat, jego matka żyła w gęstwinie
Bezdroży, wygnana ze swego własnego szczepu. Dopuściła się dwukrotnej zdrady i
jeden z jej mężczyzn odszedł wraz z nią, by dla niej polować. To była zła
kobieta. Mężczyzna zginął w czasie polowania, a ona nie mogąc żyć samotnie wśród
glonów znalazła schronienie u nas, w Kabinach. Wantage był wtedy raczkującym
niemowlęciem, małym stworzeniem z wielkim kalectwem. Jego matka, jak to często
bywa z kobietami nie zamężnymi, została nałożnicą jednego ze strażników i
zginęła w czasie jakiejś pijackiej bójki, zanim jej syn zdążył osiągnąć
dojrzałość.
- Kogo ma według ciebie uspokoić nerwowo to opowiadanie? -
zapytał Fermour.
- W strachu nie ma przestrzeni; nasze życie jest nam tylko
pożyczone - rzekł Marapper. Popatrzcie na losy naszego biednego
towarzysza. Jak to zwykle bywa, koniec życia nawiązuje do jego początku. Koło
wykonuje pełny obrót, a potem pęka... Gdy był dzieckiem, nie z«znał niczego poza
cierpieniem. Inni chłopcy znęcali się nad nim, częściowo z powodu matki, która
była złą kobietą, częściowo zaś z powodu twarzy. Od tego czasu Wantage widział
obie te sprawy jako jedno nieszczęście. Dlatego stale chodził pod ścianą,
ukrywając zdeformowaną połowę twarzy, i dlatego zabijał w sobie każde
wspomnienie dotyczące matki. Ale oto gdy znalazł się w gęstwinie, wspomnienia z
dzieciństwa powróciły. Odżył w nim cały wstyd, którego źródłem była matka, i
opanował go dziecięcy lęk przed niepewnym jutrem i ciemnością.
- No a teraz, gdy ta krótka lekcja psychoanalizy skończyła
się szczęśliwie - rzekł ponuro Complain - może będziesz łaskawy, Marapper,
przypomnieć sobie, że Wantage wcale jeszcze nie umarł. Żyje nadal i stanowi dla
nas poważne niebezpieczeństwo.
- Właśnie zamierzam go wykończyć - powiedział Marapper. -
Zapal na chwilę latarkę, ale ostrożnie, po co ma kwiczeć jak świnia.
Complain pochylił się skwapliwie i poczuł, jak napływająca
krew rozsadza mu czaszkę. Ogarnęła go chęć zrobienia tego samego, co Wantage -
miał ochotę odrzucić wszelkie niewygodne hamulce, jakie nakłada rozsądek, i z
krzykiem skoczyć w największy gąszcz. Dopiero później przyszło zastanowienie:
dlaczego w tym krytycznym momencie był tak posłuszny kapłanowi, nie ulegało
przecież wątpliwości, że przez niespodziewany nawrót do kapłańskiej rutyny
Marapper znalazł ujście dla własnego strachu. Swoista ekshumacja dzieciństwa
Wantage'a była zakamuflowaną próbą rabowania samego siebie.
- Zdaje się, że zaraz zacznę znowu kichać odezwał się
zupełnie normalnym głosem Wantage, który niepostrzeżenie odzyskał przytomność
W cienkim jak ołówek strumieniu światła latarki Complaina
ledwie poznali jego twarz. Zwykle szczupła i blada, była obecnie spuchnięta i
zalana krwią. Przypominałaby maskę wampira, gdyby w oczach zamiast płomienia był
chłód śmierci. Gdy padło na niego światło latarki, Wantage skoczył...
Complain, nieprzygotowany na atak, upadł, ale Wantage
usunął go tylko z drogi i wymachując rękami ruszył w gęstwinę.
Latarka Marappera rozbłysła i oświetliła Widoczne wśród
zieleni plecy oddalającego się Wantage'a.
- Zgaś światło, głupi kapłanie! - wrzasnął Fermour.
- Dosięgnę go z paralizatora - zawołał Marapper.
Nie dosięgnął... Wantage zaczął dopiero wchodzić w gąszcz,
gdy nagle zatrzymał się i odwrócił. Complain usłyszał wyraźnie, jak wydał dziwny
świszczący odgłos. Przez sekundę panowała cisza, potem Wantage wydał znowu ten
dziwny dźwięk i zatoczył się znajdując się z powrotem w zasięgu latarki
Marappera. Potknął się i upadł, a następnie spróbował podpełznąć do nich na
czworakach.
Na parę kroków przed Marapperem upadł. Przez chwilę ciałem
jego wstrząsały drgawki, po czym znieruchomiał. Martwe oczy patrzyły ze
zdumieniem na tkwiącą w jego splocie słonecznym strzałę...
Stali jeszcze patrząc bezmyślnie na ciało, gdy z cienia
wychynęli uzbrojeni strażnicy Dziobowców i otoczyli ich kołem
następny |